Cześć!
Ten weekend, choć jeszcze się nie skończył, zaliczam do jednego z najbardziej zakręconych w moim życiu ; )
Ale zacznijmy od początku! Jak już wiecie, postanowiłyśmy z Ritą, że naszą podróż do Tajlandii zaczniemy od małego przystanku w Malezji, a później kierując się już tylko na północ, kierowały się będziemy ku stolicy Talandii- Bangkoku. Rita skończyła wolontariat wcześniej niż ja i wypoczywała przez tydzień w Singapurze, więc niestety nie miałyśmy za wiele czasu na organizację naszej wyprawy. Skutki tego niestety później boleśnie odczułyśmy!
Nasz samolot z Phnom Phen do Kuala Lumpur planowany był na godzinę 16:40, ale niestety na lotnisku zastała nas niemiła niespodzianka w postaci informacji o godzinnym opóźnieniu lotu. Oznaczało to dla nas przybycie do Malezji o godzinę później, a czas nie grał na naszą korzyść!
Po dwugodzinnym locie w końcu znalazłyśmy się w Kuala Lumpur! I tu kolejna niespodzianka -Malezja to państwo muzłumańskie! Ja w szortach, Rita w odsłaniającym wszystko topie, trochę czułyśmy się niezręcznie, ale trzeba było iść dalej : ) Po złapaniu autobusu do stolicy miałyśmy godzinę na odpoczynek i przemyślenie planu wyprawy. A zaplanować ją musiałyśmy mądrze, bo podczas 24godzinnej wycieczki każda minuta ma znaczenie! Znalezienie naszego hostelu wcale nie było takie łatwe, jak wydawało się z opisu na stronie internetowej, ale ma to też dobre strony, ponieważ pytając o adres w restauracji w centrum miasta dostałyśmy darmową pizzę! Dobre złego początki...
Po zakwaterowaniu się w hostelu Irsia (który każdemu polecam- czysty, w centrum miasta, pełen młodych ludzi) stwierdziłyśmy, że czas pozwiedzać okolicę. Była już pierwsza w nocy, więc nasze zwiedzanie ograniczyło się do głównej ulicy. Po godzinie spacerowania stwierdziłyśmy, że czas coś zjeść! I to była najgorsza decyzja, która uprzykrzyła nam całą wycieczkę. Zamówione hinduskie jedzenie okazało się tak pikantne, że od samych oparów leciały łzy! Oczywiście wszystko zjadłyśmy, żeby nie wyjść na mięczaków i zaraz po tym poszłyśmy do hostelu spać. Rano obudziłyśmy się z potwoornym bólem brzucha! Szybko zaaplikowałyśmy garść tabletek, ale to niestety nie pomogło. Po prysznicu i śniadaniu zdecydowałyśmy, że czas kupić bilety na pociąg do Tajlandii. Ku naszemu zaskoczeniu biletów niestety nie było! Ani na sobotę, ani na niedzielę, ani na następny cały tydzień... Jako alternatywę wybrałyśmy autobus i po małych perypetiach z kartą płatniczą byłyśmy posiadaczkami biletów na autobus relacji Kuala Lumpur- Hat Yai :)
Kiedy byłyśmy gotowe wyruszyć w miasto okazało się, że jest już 11! Postanowiłyśmy więc wykupić wycieczkę autokarem po mieście za 45zł. Naszym żołądkowym ekscesom niestety nie było końca, na szczęście mogłyśmy opuszczać autokar i łapać następny (wycieczka ta nazywa się hop-on hop-off i jest bardzo dobrze zorganizowana, tylko dzięki niej mogłyśmy zobaczyć całe miasto!).
Kuala Lumpur nie wzbudziło we mnie ogromnego zachwytu, ale jest kilka miejsc, które naprawdę warto odwiedzić. Jednak dla mnie (może trochę przez pochmurną pogodę) było ono szare, ponure i smutne. Zdecydowanie jest tomiasto pełne sprzeczności i kontrastów! U stóp Petronas Towers (do niedawna najwyższych budynków świata) zobaczyć można hinduskie i arabskie knajpy, opuszczone budynki, lokalne sklepiki. Drapacze chmur przeplatają się z kolonialnymi zabytkami, i to właśnie te tradycyjne budowle nadają temu miastu urok. Przeplatanie się kultury dalekiego wschodu z elementami Indyjskimi i Arabskimi tworzą niesamowitą mozaikę, którą warto zobaczyć!
My zwiedzałyśmy Kuala Lumpur tylko jeden dzień, więc mój obraz tego miasta stworzony jest na podstawie głównych miejsc turystycznych. Obiecałyśmy sobie z Ritą, że pewnego dnia tam wrócimy i to nadrobimy ... : )
O godzinie 22:30 udało nam się dotrzeć na dworzec i złapać nocny autobus do Tajlandii! Autokar okazał się być luksusowym i najlepszym środkiem transportu na tej trasie, z rozkładanymi fotelami, duużym zapasem miejsca na nogi, kocykami i darmową wodą. Zmęczone przespałyśmy całą drogę, a o 6:30 obudzono nas, żeby przekroczyć granicę z TAJLANDIĄ! : ) i tak oto po 14h spędzonych w autobusie i busie, a później 2h rejsu jesteśmy w najpiękniejszym miejscu na Ziemi - wyspie Koh Samui :)
Szczegółów nie będę zdradzała, bo już za kilka dni, kiedy zadomowię się w tym raju i trochę pozwiedzam, dodam nowy post z duużą ilością zdjęć!
Teraz już muszę kończyć, czeka na mnie plaża, zimne drinki i gorąące słońce ! : )
Pozdrawiam !
Pierwsze chwile w KL:
Petronas Towers:
Małe perypetie z aparatem:
Nasz hostel:
Przetrwałyśmyy:
Granica Tajlandia- Malezja:
A to już mała zapowiedź następnego wpisu... :
:))